Gdzie te prywatki? – pytał przed laty w piosence Wojciech Gąssowski. Dzisiaj to słowo poszło w zapomnienie. Hasło prywatka łączyło się z dwoma innymi magicznymi słowami: chata, czyli pomieszczenie (najczęściej wolne mieszkanie) oraz szkło, zwykle tanie wino „patykiem pisane”, tzw. J-23. Ta nazwa nawiązywała do kryptonimu znanego z filmu („Stawka większa niż życie”) Hansa Klossa, a była popularnym określeniem wina owocowego, tzw. jabcoka, które kosztowało 23 złote. Była więc prywata, chata i szkło. Dzisiaj młodzi mówią na prywatkę domówka, a lokal to miejscówka, zaś na tanie wino określeń jest wiele, ale z reguły takich, jak niegdyś.
Prywatki. Wspomnienia starszego pokolenia
Prywatki zajmują ważne miejsce we wspomnieniach pokolenia dorastającego w latach 50. i 60., co znalazło wyraz w nostalgicznych przebojach Wojciecha Gąsowskiego Gdzie się podziały tamte prywatki oraz zespołu Perfect Autobiografia. Są zatem dla starszego pokolenia miłym wspomnieniem. Odbywały się one w niewielkich, typowych dla tych czasów, mieszkaniach. Młodzi uczestnicy imprezy z niepokojem nasłuchiwali, czy aby jakiś sąsiad nie zadzwoni do drzwi ze skargą na głośną muzykę, albo wezwie milicję. Były też przypadki, że ktoś następnego dnia powiadomił dyrekcję szkoły, co powodowało jeszcze większe kłopoty. Organizacji prywatek towarzyszyła radość, a jednocześnie napięcie, no bo nuż w wolnej chacie niespodziewanie zjawią się rodzice i trzeba będzie się zwijać.
W latach wcześniejszych, czyli stalinowskich „młodzieżowe prywatki były elementem ukrytego drugiego życia. Odbywały się na strychach, w piwnicach i nierzadko kończyły upojeniem alkoholowym, czasami bardzo młodych ludzi. Wśród młodzieży panował nastrój konspiracji i obawa przed denuncjacją. Prywatka, jak wskazuje nazwa, miała być spotkaniem prywatnym, co w państwie, w którym życie indywidualne starano się włączyć w sferę oficjalnych ceremonii i podporządkować określonym wspólnym zasadom, miało szczególny wydźwięk. Władze komunistyczne poświęcały młodzieży bardzo dużą uwagę.
Nawet sposób spędzania wolnego czasu poza szkołą regulowały przepisy zawarte w „Kodeksie Ucznia”, który był wówczas rygorystycznie przestrzegany. Regulował całokształt życia młodzieży, począwszy od wyglądu – dziewczęta miały przychodzić do szkoły w spódnicach i najlepiej uczesane w dwa warkocze, chłopcy obowiązkowo musieli być krótko ostrzyżeni. Wszyscy musieli nosić szkolne tarcze, po to żeby jak najszybciej zidentyfikować młodego człowieka. Wieczorem nie wolno było pokazywać się w kawiarniach i innych miejscach rozrywki, co kontrolowały tzw. trójki złożone z dyżurnego nauczyciela, rodzica i milicjanta” – napisał Krzysztof Kosiński w książce „Oficjalne i prywatne życie młodzieży w czasach PRL”.
„Chaos i dynamika, niedojedzone szproty i gęstwa siedemnastolatków”
Leopold Tyrmand w „Dzienniku 1954” opisywał tak ówczesną prywatkę: „Dziewczęta jakieś żadne, chłopcy nieczyści pokwitaniem, zamazani niedojrzałością, ale jakoś bardziej interesujący, zwłaszcza po ćwiartce w sześciu i dwóch butelkach likworu z porzeczek. Rozbuchani okazją w Warszawie niezwykłą: dużym pokojem w prywatnym mieszkaniu oddanym na parę godzin na ich własną, młodą, spoconą tłoczność. Za mojej młodości równowartością takiej atrakcji była chyba wielopokojowa willa za miastem na całą noc, ale to pokolenie ma mniejsze wymagania.” Niemniej autor zauważa, że na prywatce panował „chaos i dynamika, niedojedzone szproty i gęstwa siedemnastolatków, swing z Luksemburga poprzez odbiornik popularny marki „Pionier”, a poza tym wszędzie pełno popiołu i niedopałków. Młodzi ludzie tańczyli z rozbawionym tupotem, w ciemnościach klejąc się do dziewczyn. Kiedy bez uprzedzenia zapalono górne światło, zapanowała przykra konsternacja.”
Natomiast Jarosław Abramow-Newerly tak pisał o prywatce: „Lewus zorganizował adapter z płytami, tak że byliśmy niezależni od radia. Z ulgą stwierdziłem, że babek jest więcej. Obsiadły wianuszkiem tapczan i czekały jak polne kwiatki. - Tylko zrywać - stwierdziłem […] i dla pewności uderzyłem do najbrzydszej, która była najchętniejsza. Obciągnęła spódniczkę i westchnęła: - Och, ja źle tańczę… – Ja też – odparłem i porwałem ją w ramiona. Za mną poszli inni. […] Najlepiej czułem się w tangu i w przerwie poprosiłem Lewusa o wolne kawałki.– Znaczy pościelówę? Już się robi! Dla kumpla z podwórka wszystko. – I puścił płytę z Henrykiem Rostworowskim. […] Nasze głowy zbliżyły się. […] Inni też się całowali na potęgę.”
W połowie lat 50., aby urządzić prywatkę, należało spełnić kilka warunków. Najważniejsze było znalezienie wolnego mieszkania, co nie należało do najłatwiejszych zadań ze względu na niewesołą sytuację lokalową, albo po prostu brak zrozumienia ze strony „zacofanych” rodziców. Kolejną rzeczą było więc przekonanie opiekunów, że nic złego się nie stanie. Następnie należało dopilnować, aby imprezy nie odwiedzili działacze ZMP – zwalczający amerykański styl życia – oraz zdobyć jedzenie, alkohol i sprzęt grający. Najatrakcyjniejszy był adapter, dzięki któremu można było uniezależnić się od radia. Miał on jednak poważną wadę - wymagał częstego zmieniania płyt. Jeżeli nie było adaptera, włączano odbiornik radiowy, najczęściej „Pioniera” lub „Agę”. Zazwyczaj próbowano łapać zachodnie stacje nadające muzykę taneczną, w ostateczności słuchano polskich audycji, o ile nadawały coś innego niż pieśni masowe.
Obok czysto rozrywkowych prywatki pełniły także inne funkcje: pozwalały wyrwać się spod presji państwowego systemu wychowawczego, były miejscem nieformalnych spotkań, podczas których młody człowiek mógł otwarcie porozmawiać na wszystkie interesujące go tematy i po prostu „poczuć się sobą”. Na prywatkach – jak pisał Kosiński – kształtowały się style życia, konfrontowano gusty, oczekiwania, mody, idoli muzycznych. Słowem to wszystko, co określamy mianem kultury młodzieżowej. Pokolenie dorastające w latach 60. kształtowały swe muzyczne gusta na słuchaniu Radia Luxemburg. Tam pojawiły się pierwsze nagrania muzyki rockowej, które w Polsce nazwano, za Franciszkiem Walickim, big-beatem. Już w latach 1962/1963 tak na parkietach, jak i na prywatkach królowały: twist, locomotion i madison.
Szybkie imprezy po lekcjach
Moje prywatki to druga połowa lat 60. Z jednej strony były to zazwyczaj sobotnie imprezy w godzinach wieczornych (przypomnijmy, że pracowało się sześć dni), rzadziej były w niedziele, gdyż ten dzień rezerwowała dla siebie rodzina, więc i wolnej chaty na prywatkę nie było. Były jednak wspaniałe prywatki w dni powszednie i to w godzinach dopołudniowych. Chata była – wszak rodzice byli w pracy, więc młodzież organizowała wagary lub też szybką imprezę z powodu „wypadających końcowych lekcji.”
Wspominam taką prywatkę w mieszkaniu kolegi, któremu rodzice urządzili pokój w przerobionej „ślepej” kuchni, czyli bez okna, a całe mieszkanie miało około 30 m2. Kolega zaprosił w takich wczesnych godzinach z sześć osób, które upchał w swoim pokoju. Jednak po godzinie zebrało się w mieszkaniu ponad dwudziestu chętnych rozrywki. Muzyka była głośna, by dym papierosowy miał ujście pootwierano okna, krążyło kilka tanich „jabcoków”. Ryczące „Bambino, na którym odtwarzano muzykę z tzw. pocztówek spowodowało, że porozumiewano się z sobą o ton lub dwa głośniej. Mieszkający obok emerytowany milicjant wezwał patrol, który wylegitymował towarzystwo, no i rozgonił. Oczywiście następnego dnia widząc podjeżdżającą pod szkołę milicyjną „warszawę” wiedzieliśmy, co będzie, no i było…
(map)
Może Cię zainteresować:
Fryzjerstwo ma tradycje. Także w Świętochłowicach
Może Cię zainteresować: