Polityka - to jest dopiero wirus!

W zamieszaniu wokół wyborów prezydenckich nie chodzi o zdrowie czy gospodarkę, lecz o słupki poparcia. Warto zaakceptować ten fakt i nie denerwować się jakością polskiego życia politycznego.

Warszawa Pałac Prezydencki800

Notowania prezydenta Andrzeja Duda są teraz wyjątkowo korzystne. Prawu i Sprawiedliwości z oczywistych względów zależy, aby wybory zorganizować jak najszybciej, aby polityczne żelazo kuć póki gorące. I odwrotnie. Kandydaci opozycji, a zwłaszcza Małgorzata Kidawa-Błońska z Platformy Obywatelskiej szorują po sondażowym dnie. W interesie PO jest maksymalne przesunięcie wyborów licząc, że w tym czasie spadną słupki Dudzie, a swoją kandydatkę zamienią na kogoś, kto zdobędzie więcej, niż 2 proc. głosów. Wokół tego kręci się polityczny cyrk.

Koronawirus choć jest narodowym nieszczęściem dla polityków stworzył okazję, która nigdy się nie zdarza, a mianowicie szansę ustawienia pod swoje potrzeby daty wyborów prezydenckich.

Wyobraźmy sobie sytuację odwrotną. Poparcie dla Dudy spada do kilku procent, a sondaże dają Kidawie-Błońskiej szansę na zwycięstwo w pierwszej turze. Co zrobiłaby z takim darem losu opozycja? Czy padałaby z jej strony przejmujące hasła o „kopertach śmierci”, „majowej zdradzie” i „deptaniu konstytucji”? Oczywiście, że nie. Zdominowany przez opozycję Senat zamiast przeciągać 30 dni, sejmową ustawę odrzuciłby w 3 godziny. Później zacząłby się polityczny lament o świętości ustawowego terminu wyborów.

W sukurs ruszyliby zaprzyjaźnieni lekarze, prawnicy i dziennikarze. W media poszedłby przekaz, że wybory trzeba i można zrobić 10 maja. Politycy zamiast o bojkot apelowaliby o wypełnienie obywatelskiego obowiązku.

Konstytucyjny termin nie został w końcu dotrzymany. Wybory nie odbędą się tak wcześnie, jak chciałby PiS i nie tak późno, jak zaplanowała sobie opozycja. Czyli remis, choć ten pojedynek odkrył wstydliwe słabości klasy politycznej. Uszczerbku doznał mit Jarosława Kaczyńskiego, jako nieomylnego stratega.

Prezes pomylił się i to bardzo mocno dopuszczając do władzy Jarosława Gowina i jego ludzi.

Wciągnięcie ich na listy PiS miało otworzyć tę partię na elektorat mieszczańskich konserwatystów. Tak się nie stało. Jak pokazują sondaże, Porozumienie Gowina może liczyć zaledwie na 0,2 proc. poparcia, ale w Sejmie - dzięki Kaczyńskiemu - mają 18 posłów. Kto wie, czy PiS nie miałby w ubiegłorocznych wyborach lepszego wyniku, gdyby na listach znaleźli się rozpoznawalni działacze partii w miejsce „gowinowców”. Zamiast tego podkarmili i wyhodowali sobie sojusznika, który zawiódł w najtrudniejszym momencie i mógł doprowadzić do rozpadu całego układu władzy. Swego czasu Jarosław Gowin napsuł sporo krwi największemu spryciarzowi w polskiej polityce, czyli Donaldowi Tuskowi. To już powinno dać Kaczyńskiemu do myślenia, bo można dawnego „króla” Europy nie lubić, ale nie wolno lekceważyć jego instynktu. Prezes PiS uznał jednak, że będzie miał Gowina pod kontrolą i srodze się zawiódł. Obecny kryzys wydaje się być opanowany dla rządu Zjednoczonej Prawicy, ale skuteczne sprawowanie władzy będzie ciężkie ze świadomością, że „sojusznik” w każdej chwili może wykręcić jakiś numer.

Wybory prezydenckie z bezlitosną jaskrawością pokazały też do jakiego stanu doprowadziła się Platforma Obywatelska.

Wielu komentatorów wieszczyło, że odejście Donalda Tuska negatywnie wpłynie na PO, ale nikt nie spodziewał się, że jest to partia jednego człowieka. Wybór Ewy Kopacz na premiera już był dzwonkiem ostrzegawczym, że w tym środowisku nie ma politycznych liderów. Kampania Bronisława Komorowskiego okazała się wizerunkową katastrofą, ale dalej było jeszcze gorzej. Murowanym elektoratem Platformy Obywatelskiej były zawsze środowiska wielkomiejskie, inteligenci, ludzie biznesu, czyli szeroko pojęta klasa średnia. Jak oni mają trwać przy PO jeśli twarzami partii stali się Borys Budka, Tomasz Grodzki czy nieszczęsna Małgorzata Kidawa-Błońska, której przyzwoitym ludziom jest zwyczajnie żal, bo widać, że kobieta się męczy w obecnej roli. Platforma znalazła się w najtrudniejszym momencie w swoich dziejach. Nie ma liderów, programu, ani spójnego przekazu. Całą energię kumuluje w negatywnym przekazie, że PiS musi odejść od władzy. Oczywiście, jest to cel dla każdej opozycji, ale nie wolno - jak robi to PO - przekraczać granicy między polityczną strategią a obsesją. Jeśli Platforma się nie ogarnie czeka ją rozpad i przepływ elektoratu do PSL, Lewicy albo Szymona Hołowni, jeśli na bazie popularności zdobytej podczas kampanii utworzy swój ruch polityczny. Jego fenomen jest tematem na co najmniej kilkanaście rozpraw doktorskich.

Występ z płaczem nad Konstytucją w internecie już przeszedł do historii showbiznesu, bo w kategoriach politycznych to się raczej nie mieści.

Można sobie wyobrazić, co by się stało gdyby celebryta z TVN wygrał wybory. Oto prezydent Hołownia jedzie na rozmowy do Putina albo Trumpa i na dzień dobry uderza w łzawy ryk. Może Polska odniosłaby z tego jakąś korzyść? Skołowany Putin zwinąłby Nord Streem, a Trump dorzucił gratisowo kilka F-35. Z Hołowni można się śmiać, ale analizując jego zaplecze finansowe i eksperckie przestaje to być śmieszne, bo widać że zebrała się silna ekipa towarzysko-biznesowa, która chce przejąć najważniejszy urząd w państwie. Wysokie notowania Hołowni źle świadczą o jakości polskiej polityki, bo dla części wyborców oferta rządu i opozycji jest na tyle słaba, że są gotowi oddać stery państwa w tak niepewne i nieznane ręce.

Kampania wyborcza wyzwoliła też ogromne pokłady ludzkiej niechęci, zawiści, a nawet nienawiści, jakie pod adresem polityków wylewają się, zwłaszcza z internetu. Jest to nie tylko nieprzyzwoite, ale też trochę autodestrukcyjne. Jedną z najdziwniejszych osób w polskim Sejmie jest posłanka Klaudia Jachira z PO. Rzadko mówi coś rozsądnego, ale czasami trafia w punkt. Kiedy niedawno została zbluzgana za jakiś internetowy popis, napisała komentarz: Okej, jesteśmy beznadziejni, biorę za to odpowiedzialność, ale powiem szczerze, że w końcu to wy nas wybraliście i jakby nie było politycy odzwierciedlają społeczeństwo.

Jerzy Filar