Świętochłowice. Marian Piegza na emeryturze odkrył talent do pisania powieści. "Koleje losu" to jego trzecia

7 maja nakładem wydawnictwa Novae Res z Gdyni ukaże się najnowsza książka znanego w Świętochłowicach popularyzatora historii miasta i Śląska, Mariana Piegzy. Nosi tytuł "Koleje losu". Przeczytaj wywiad z autorem powieści z wątkami historycznymi.

Marian Piegza

Marian Piegza, znawca historii Świętochłowic i Śląska, wydał trzecią powieść "Koleje losu". Premiera książki - 7 maja 2021. To powieść osadzona w początkach XIX wieku na Śląsku, w tym w Świętochłowicach. Jest ostatnią częścią trylogii, złożonej ponadto z książek " Odnaleziony portret" (2019), "Inga i Mutek" (2020).

O nowej książce, ale też rodzinnych Świętochłowicach i Śląsku, rozmawiamy z Marianem Piegzą.

Katarzyna Pachelska: Czy jest pan świętochłowiczaninem z dziada pradziada?

Marian Piegza: Tak. Moi przodkowie przyjechali do Świętochłowic na początku XX wieku, konkretnie ok. 1910. To było pierwsze pokolenie w Świętochłowicach, później mój żył tu mój ojciec, teraz ja, a w Świętochłowicach mieszka też moja córka z rodziną.

Kim byli pana przodkowie?

Mój dziadek miał dom na miejscu dzisiejszego bloku, znajdującego się vis a vis dawnego kina Colloseum. Prowadził restaurację z małym hotelem i miał mieszkania pod wynajem. Pod koniec wojny, gdy wchodzili Rosjanie, na Świętochłowice spadły trzy bomby. Dwie – na dom mojego dziadka. Obróciły dom praktycznie w ruinę. Dziadek nie dostał przydziału na żadne materiały budowlane ani żadnego odszkodowania. Jakoś tak wegetował przez lata. W końcu jego dom w latach 60. został rozebrany i postawiono na jego miejscu blok. Z kolei mój ojciec nie poszedł w ślady swojego rodzica. Ożenił się i prowadził warsztat stolarski. Robił to, co najbardziej się opłacało, czyli trumny. Ja też miałem być rzemieślnikiem. Nie chciałem jednak być skrobideską. Wybrałem coś innego. Skończyłem studia, pracowałem w szkole przez kilkadziesiąt lat. Przez ostatnie lata byłem dyrektorem Gimnazjum nr 1 w Chorzowie. Od 2017 roku jestem na emeryturze.

Czyli był pan pierwszym pokoleniem w rodzinie, które zdobyło wyższe wykształcenie?

Na Śląsku mężczyźni musieli mieć konkretny fach w ręku. Nie było poczucia potrzeby kończenia studiów. Z mojego przyrodniego rodzeństwa dwóch braci było stolarzami. Siostra chciała studiować, ale ponieważ była członkiem RIP-u, czyli resztek inicjatywy prywatnej, nie mogła studiować. W moim przypadku ta sytuacja już zelżała i udało mi się dostać na studia.

Dlaczego zdecydował się pan studiować polonistykę i język niemiecki?

Chciałem studiować germanistykę, ale najbliżej mojego miejsca zamieszkania można to było robić w Opolu. Nie chciałem się przenosić. Wybrałem polonistykę. Zresztą później okazało się, że musiałem się przenieść na studia zaoczne, ponieważ chciałem się ożenić i założyć rodzinę. Przyszła żona mieszkała w Ligocie, ja w Świętochłowicach. Dojazdy zajmowały sporo czasu. Trzeba było zarabiać. A ponieważ o pracę nie było trudno, przez 5 lat łączyłem studia z pracą w budowlance, co mi się przydało później w życiu. Poznałem też środowisko robotnicze, jego życie.

Od kiedy pracował pan już w szkole?

Na początku pracowałem w szkole w Katowicach, w Szkole Podstawowej nr 15, w centrum miasta. Później zwolniło się miejsce na uczelni, na Uniwersytecie Śląskim w Sosnowcu, w Zakładzie Bibliotekoznawstwa i Informacji Naukowej. Zajmowałem się tam literaturą śląską. Udało mi się zorganizować konferencję, ukazała się moja pierwsza książka na temat życia teatralnego na Śląsku. Wszystko było dobrze do czasu stanu wojennego. „Zaproponowano” mi odejście z uczelni.

Zaczął pan pracę w szkole jako nauczyciel języka polskiego?

Tak. Udało mi się dostać pracę w rodzinnych Świętochłowicach. W 1982 r. zostałem wicedyrektorem Szkoły Podstawowej nr 8. Pracowałem tam do 1985 roku. Moja żona z Politechniki Śląskiej, gdzie miała stanowisko asystenta, przeniosła się do Technikum Mechaniczno-Elektrycznego w Chorzowie Batorym. Zawiozłem ją na rozmowę wstępną. Tam okazało się, że dyrektor szuka też polonisty. Więc mnie zatrudnił. Na początku łączyłem dwie szkoły, ale to było za dużo, więc przeszedłem do technikum na pełny etat. Tam zacząłem uczyć języka niemieckiego. Wtedy można było to robić, ale trzeba było zdać egzamin państwowy.

To znaczy, że pan nie studiował germanistyki?

Nie, ale zdobyłem uprawnienia w Instytucie Goethego. Pracowałem, ucząc jednego języka, i drugiego. Wtedy można było mieć dużo nadgodzin. Dodatkowo udzielałem korepetycji w domu. Byłem zajęty od rana do późnego wieczora. Tak pracowałem do 1999 r. Stanąłem wtedy do konkursu na dyrektora powstającego w Chorzowie gimnazjum. Udało mi się ten konkurs wygrać. Przepracowałem tam do 2017 r.

To jest takie bardzo śląskie, że pracował pan jednocześnie jako nauczyciel polskiego i niemieckiego… Skąd to zamiłowanie do języka niemieckiego?

Ja niemiecki znałem z domu. Mama dużo mówiła po niemiecku. Ciocia, która pomagała w wychowywaniu mnie – również. Człowiek tym przesiąknął. Uczyłem się w sposób bierny. Z mamą nawet na pewien czas wyjechałem do Niemiec. W szkole podstawowej nie mogłem się przyznać, że znam niemiecki. Ślązacy byli postrzegani jako Germanie. Szczególnie, o dziwo, sporo ludzi przyjezdnych negatywnie się odnosiło do ludzi stąd. Zresztą ten motyw poruszyłem w pierwszej części sagi, w „Odnalezionym portrecie”. Tam widać te, nawet nie powiem, antagonizmy, bo to było jednostronne negatywne traktowanie Ślązaków.

Czyli podstawy niemieckiego wyniósł pan z domu. Było u państwa tak, że rodzice czy dziadkowie, gdy nie chcieli, by dzieci ich podsłuchiwały, mówili po niemiecku?

Być może tak, ale ja szybko zacząłem rozumieć niemiecki, więc nie mieli szans. Mam pewnego rodzaju łatwość językową, szybko łapię melodię języka.

Kiedy zaczął się pan interesować historią Śląska?

Dostałem na uczelni temat pracy magisterskiej związany z życiem teatralnym na Śląsku. To mnie wciągnęło. Miałem tak dużo materiałów, że zdecydowałem się nie tylko napisać pracę, ale i wydać książkę w Instytucie Śląskim w Opolu „Życie teatralne na Górnym Śląsku w latach powstań śląskich i plebiscytu”. To był pierwszy efekt moich zainteresowań Śląskiem. Poza tym już w czasie studiów byłem członkiem Towarzystwa Miłośników Świętochłowic. To środowisko wymagało zaangażowania i dopingowało do podnoszenia poziomu wiedzy. Byłem tam jedynym młodym człowiekiem. Towarzystwo już dawno nie istnieje, a mnie te zainteresowania zostały. Uważam się za popularyzatora wiedzy dotyczącej Śląska, a szczególnie mojej małej ojczyzny, Świętochłowic.

Świętochłowice nie mają dobrego PR-u. Postrzega się je jako miasto biedne, gęsto zaludnione, z dużą ilością patologii. Dlaczego tak się stało?

Było to miasto typowo przemysłowe. Huta Florian, Huta Zgoda, Kopalnia Polska w samym centrum. Kopalnia Matylda w Lipinach, połączona później ze Śląskiem. Wcześniej kopalnia Śląsk była w Chropaczowie. Huta Cynku Silesia w Lipinach. Owszem, była grupa kierująca, najczęściej przyjezdna, bo mało kto z miejscowych awansował. Mało który robotnik interesował się kulturą i historią. Jedyną rozrywką była dla nich telewizja. W latach 70. do Lipin zaczęto sprowadzać byłych więźniów. Jeżeli do środowiska robotniczego dojdzie patologia, to raczej nikt tych ludzi do góry nie pociągnie. Oni będą równać w dół. Tak się stało. Lata mijały, przemysł się kurczył. Ludzie zaczęli tracić pracę, byli przez to rozeźleni, i gdzieś to musiało znaleźć upust. Znalazło w abnegacji rzeczywistości. Silny w ich mniemaniu to był człowiek, który potrafił wypić, który pięścią torował sobie drogę. Nie był silny ten, kto miał intelekt, a słabą pięść.

Od książek historycznych do powieści jest jednak długa droga. Skąd chęć do napisania powieści?

Zawsze sobie obiecywałem, że napiszę coś, jak będę miał więcej czasu. Gdy przeszedłem na emeryturę, postanowiłem wykorzystać to coś, co siedziało mi w głowie od dawna. W każdej rodzinie są opowieści, przekazywane z pokolenia na pokolenie. Mój nieżyjący już najstarszy brat przekazywał mi takie opowieści. Jedna z nich mówiła o tym, że przodek mojej matki, jej ojciec, był niemieckim junkrem, szlachcicem, który przyjechał na Śląsk. Ja to wykorzystałem, to pierwsza scena „Odnalezionego portretu”, gdy junker przyjeżdża do Świętochłowic. Poznaje ukochaną, moją babcię. Jak to zostało rozwiązane w książce, nie będę mówił. Jednocześnie była historia, jak moja mama zetknęła się z moim ojcem. Takich historii w moich książkach jest sporo. Czasami bohaterowie książkowi mają imiona prawdziwych ludzi, nazwiska raczej nie, chyba że są postaciami drugo- czy trzecioplanowymi. Ludzie mówią, że to historia mojej rodziny. Ja to jednak prostuję.

Czyli to powieści nie tyle o pana rodzinie, co z wątkami biograficznymi?

Ile w tych historiach jest prawdy? Z 20 procent? Nikt w rodzinie nie wiedział, jak było naprawdę, więc ja miałem spore pole do fantazjowania.

Dlaczego pana śląskie powieści stały się trylogią? Wraz z trzecią jest koniec?

Gdy napisałem pierwszą część, „Odnaleziony portret”, czytelnicy zachęcali mnie do pójścia za ciosem. Zresztą ja sam widziałem, że pewne rzeczy trzeba dopowiedzieć. Nie chciałem jednak bezpośrednio wracać do rodziny głównych bohaterów, Schlosarków. Wymyśliłem sobie rodzinę, która jest znajomymi Schlosarków, bo mieszka w ich domu. Ich dzieci mają wojenne losy, córka zostaje zesłana na roboty przymusowe do Niemiec. Dzieje jej rodziny splatają się z dziejami Schlosarków. Znowu, zapytano mnie, skąd się wzięła ta rodzina na Śląsku. A ja opracowałem kiedyś drzewo genealogiczne moich przodków. Doszedłem, skąd oni byli. Postanowiłem wymyślić ich historię, zanim pojawili się w Świętochłowicach i sporo przenieść na bohaterów książkowych.

No właśnie, bo akcja pana najnowszej książki „Koleje losu”, zaczyna się w 1848 r., czyli jest to jakby prolog wcześniejszych powieści.

Moje książki można czytać od pierwszej do ostatniej, albo pojedynczo. W tej ostatniej jest czas wielkiego głodu na Śląsku. Michał Schlosarek osiada w miejscowości Rudy między Gliwicami a Raciborzem. Znam to miejsce bardzo dobrze sprzed lat. Tam osadziłem akcję powieści. Później bohaterowie się przenoszą do miejscowości Ruderswald, i tam faktycznie mieszkali moi przodkowie. Później jeden z przodków trafia do Czeladzi, następnie wraca w swoje okolice, do Ligoty Rybnickiej. Szuka miejsca dla siebie, znajduje je w Świętochłowicach. Tu kupuje oberżę, nawiązuje przyjaźnie, przeżywa różne historie, również takie, które znam z kronik kryminalnych. Ostatnia powieść jest inna niż poprzednie. Pierwsza była romansem, druga – bardziej sensacyjna, trzecia – to sensacja z wątkiem kryminalnym. To wszystko jest przeplatane wątkiem miłosnym. Mój redaktor z wydawnictwa z Gdyni, w którym wydaję książki powiedział mi, gdy pracowaliśmy nad książkami, że powinny być lekturą obowiązkowa dla tych, którzy chcą poznać Śląsk. Wychodzą w nich skomplikowane losy Śląska. Gdy np. trzeba było zmieniać imiona, nazwiska z niemieckojęzycznych na polskie. Dodatkowo akcja książek jest osadzona w miejscach prawdziwych w tamtych czasach.

Czy pan się czuje Ślązakiem?

Ja się czuję Ślązakiem, ale nie odżegnuję się od polskości i jednocześnie nie podpisuję się pod niemieckością. Jestem powiązaniem wszystkich losów Śląska. Mogę zrozumieć tych, którzy optują za autonomią, ale nie wiem, jakby to mogło wyglądać w dzisiejszych czasach. Trzeba być realistą. Ja na dobrą sprawę do 15. roku życia dobrze porozumiewałem się gwarą. Teraz zdarza się, że nie wszystko rozumiem.

Ma pan w Świętochłowicach ulubione miejsca?

To, co tworzy naszą małą ojczyznę to dom rodzinny, szkoła, kościół, miejsce pracy. Urodziłem się w centrum, przy obecnej ulicy Katowickiej 9. Byłem związany z centrum, ze Szkołą Podstawową nr 4, z moim starym ogólniakiem przy ul. Sienkiewicza. Bardzo lubiłem chodzić na Planty, zwane Bytomskimi. W tej chwili okolice wzgórza Hugona, gdzie mieszkam od lat 80. są moją małą ojczyzną. Z wielkim sentymentem chodzę po cmentarzach. To jest pomnik naszej przeszłości. Leżą tam ludzie zasłużeni dla miasta, dla Śląska. Jednocześnie ten spokój, cisza wpływają na mój spokój. Lubię zieleń, tereny zielone. Cieszę się moim ogrodem.

Wiem, że przed pandemią często pan podróżował.

Brakuje mi tego…

Ciekawi pana świat?

Tak, bardzo. Gdy pracowałem w gimnazjum, udało mi się zorganizować wiele projektów międzynarodowych. Dzięki temu sporo jeździliśmy. Organizowałem też wycieczki zagraniczne dla pracowników. Zaliczyłem całą Europę, parę państw na innych kontynentach. Niestety, od dwóch lat jestem uziemiony w domu. Z powodu pandemii, ale też sytuacji rodzinnej.

Czy któreś z trojga pana dzieci odziedziczyło po panu zamiłowanie do historii Śląska?

Raczej nie. Córka jest z zawodu księgową, ma trzy córki. Mieszka w Świętochłowicach. Najstarszy syn jest elektrykiem, ma dwójkę synów, mieszka w Chorzowie Batorym. Drugi syn mieszka w Kochłowicach, jest pedagogiem i dziennikarzem sportowym, też ma dwójkę synów. Mam siedmioro wnucząt, czterech chłopców i trzy dziewczyny. Może w nich zaszczepię zainteresowanie historią małej ojczyzny…

Fot. Katarzyna Pachelska