Porzucił „Kalinę”, a teraz chce kasy

Wiceminister Infrastruktury i Rozwoju zgodził się, aby o pół roku, do końca 2015r., przesunąć termin zakończenia prac przy stawie Kalina. Wszystko z powodu zerwania umowy z wykonawcą, który chce od miasta pieniędzy, choć nie wywiązał się z kontraktu. W najbliższym czasie ogłoszony zostanie przetarg na dokończenie prac przy stawie. Najważniejsze, że nie jest zagrożone finansowanie tej inwestycji ani zdrowie mieszkańców. Problemu nie widzi także Wojewódzki Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej, który finansuje projekt. Polityczny kapitał na „Kalinie” próbują za to ugrać opozycyjni radni.

Przed wejściem na „Kalinę” wykonawca wiedział wszystko na temat czekającego go zadania. W specjalnym oświadczeniu potwierdził, że zapoznał się ze specyfikacją projektu i akceptuje jego treść. Dlaczego więc coś poszło nie tak? Życie podpowiada, że kiedy nie wiadomo o co chodzi, to zapewne chodzi o pieniądze. Wykonawca, przedsiębiorstwo VIG z Dąbrowy Górniczej, wystawiło miastu fakturę na niecałe osiem milionów złotych. Problem w tym, że rachunek opiewał na roboty nieprzewidziane w umowie. Gdyby prezydent miasta zdecydował się na zapłacenie tej kwoty, miałby o wiele poważniejszy problem, niż chwilowe zamieszanie z postojem na budowie.

Sprawa zapewne skończy się w sądzie i potrwa kilka lat. Natomiast problem rozgrzebanego i porzuconego placu budowy przy „Kalinie” trzeba rozwiązać teraz.

Dawid Kostempski pojechał do Ministerstwa Infrastruktury i Rozwoju w Warszawie, aby uzyskać zgodę na wydłużenie terminu oddania inwestycji. Wiceminister Adam Zdziebło przystał na półroczny poślizg. Staw zostanie więc wyczyszczony do końca przyszłego roku. Z kolei WFOŚiGW, który dotuje tę inwestycję, potwierdził, że zmiana wykonawcy i opóźnienie terminu nie wpłynie na zasady finansowania. Wątpliwości co do wykonawcy pojawiły się już w czasie procedury przetargowej. Unia Europejska dała na oczyszczenie „Kaliny” około 50 mln zł. Jest to kwota zgodna z kosztorysem inwestorskim, opracowanym przez autorów projektu rewitalizacji stawu. Tymczasem firma, która wygrała przetarg zaproponowała za wykonanie prac jedynie 30 mln zł. Teoretycznie, WFOŚiGW i miasto powinny się cieszyć, że zostanie zaoszczędzonych 20 mln zł. W praktyce, takie zaniżanie stawek może oznaczać kłopoty. Niestety, ustawa o zamówieniach publicznych daje w takich sytuacjach niewielkie pole manewru. Muszą wygrywać wykonawcy oferujący najniższą cenę. Czym to się może skończyć boleśnie odczuła Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad, która budowę ważnej trasy zleciła chińskiej firmie, oferującej najniższą cenę. Tanio nie oznaczało w tym wypadku dobrze. Chińczycy nie dali rady i zeszli z budowy. Skończyło się na awaryjnym szukaniu wykonawcy, który dokończył robotę. Takie podejście do interesów cechuje nie tylko chińskie przedsiębiorstwa. Jedna z firm, która przegrała kontrakt na rewitalizację „Kaliny”, oprotestowała wyniki przetargu w Krajowej Izbie Odwoławczej, pełniącej rolę sądu dla tego typu spraw.

W odwołaniu zwrócono uwagę, że zwycięska firma chce niektóre etapy robót wykonać po absurdalnie niskich cenach.

Jednym z kluczowych elementów instalacji ekologicznej na „Kalinie” miała być specjalna kwatera do odwadniania osadów dennych. Według kosztorysu inwestorskiego koszt wykonania takiej instalacji powinien wynieść niecałe pięć milionów złotych. Tymczasem wykonawca zaoferował, że zrobi kwaterę za… milion złotych. Zresztą to nie był jednostkowy incydent. Zgodnie z szacunkami projektowymi, bariera wokół hałdy powinna kosztować około 2,7 mln zł. Wykonawca zaproponował, że upora się z tym problemem za… 470 tys. zł. KIO nie dostrzegła w takich kalkulacjach zagrożenia uznając, że firma może na jednych operacjach zarabiać, a do innych dokładać. Prace przy „Kalinie” ruszyły. Współpraca z wykonawcą od początku nie była łatwa. Firma, mimo, iż wiedziała za co się bierze, od początku usiłowała zmieniać reguły gry, czym szczególnie naraziła się WFOŚiGW. Fundusz odpowiada za prawidłowe wydatkowanie unijnych pieniędzy. Każdy, kto miał do czynienia z europejskimi dotacjami wie, że rozliczanie takich projektów to prawdziwa księgowa droga przez mękę.

Główna zasada jest taka, że nie wolno robić zmian w zaakceptowanych projektach. Wykonawca „Kaliny” nie trzymał się tej procedury.

Do WFOŚiGW płynęły wnioski, m.in. o zmianę kodów kwalifikacyjnych osadów dennych. Prośby odrzucono. Z kolei miasto trzykrotnie wzywało firmę do wywozu osadów zmagazynowanych na brzegu stawu, co było niezgodne z projektem oraz ustawą o odpadach. Wykonawcę kilkakrotnie ponaglano do budowy bariery oddzielającej staw od kwatery. W odpowiedzi firma przedłożyła potwierdzenie od producenta profili stalowych, że zostało złożone zamówienie na takie elementy. Cóż z tego, skoro bariera i tak nie powstała. Największy problem, który w konsekwencji doprowadził do zerwania umowy, stanowiła jednak kwatera do odwadniania osadów dennych, a raczej jej brak. Chodzi o jedno z najważniejszych ogniw w całym procesie czyszczenia stawu. Zgodnie z umową wykonawca mógł wywieźć bezpośrednio do utylizacji 3,5 tys. ton odpadów. Wszystko powyżej tego limitu miało trafić najpierw do kwatery. Wykonawca nie wywiązał się z tego zadania. Jeszcze 29 sierpnia do Urzędu Miasta wpłynęło pismo, że do 10 września rozpocznie się budowa kwatery. Okazało się to kolejną deklaracją bez pokrycia. Wykonawca, nie przejmując się, że łamie zasady umowy, wywoził odpady bezpośrednio do spalarni w Gdańsku, choć powinny trafić najpierw do kwatery. Za tę nieplanowaną i niezamówioną usługę firma wystawiła fakturę na ponad 7 mln zł.

Urząd Miasta nie zapłacił, bo oznaczałoby to złamanie warunków umowy oraz ciężkie naruszenie dyscypliny finansów publicznych.

Awantura o kasę zakończyła współpracę miasta z firmą VIG. Obie strony wypowiedziały sobie umowy i obie chcą odszkodowań. O zasadności ich roszczeń wypowie się zapewne sąd, bo trudno liczyć tutaj na ugodowe załatwienie sprawy. Generalnie, na tym powinniśmy skończyć temat i wrócić do niego za dwa - trzy miesiące, kiedy ogłoszony zostanie przetarg na dokończenie prac przy „Kalinie”. Dosyć nieoczekiwanie sprawa nabrała rumieńców, kiedy opozycyjni radni z Ruchu Ślązaków uznali, że nieplanowana przerwa w czyszczeniu „Kaliny” jest doskonałym pretekstem, aby dołożyć prezydentowi miasta. Zejście firmy z budowy nie jest niczym nadzwyczajnym. Dzieje się to z różnych powodów. Niektóre firmy upadają w czasie inwestycji, inne okazują się nierzetelne. Dwa lata temu, w Łaziskach Górnych stanęła na kilka miesięcy budowa oczyszczalni ścieków, ponieważ splajtował wykonawca. Inwestycję tę też finansował WFOŚiGW. Szybko uruchomiono kolejny przetarg, a miasto zabezpieczyło na czas jego rozstrzygnięcia teren budowy. Nikomu nie przyszło do głowy, aby winić burmistrza za wpadkę wykonawcy. Ale w Świętochłowicach panuje inny klimat. Podczas specjalnie zwołanej sesji Rady Miejskiej radni Ruchu Ślązaków strzelili z grubej rury strasząc mieszkańców, że staw stanowi zagrożenie dla zdrowia mieszkańców.

Akurat w ustach Rafała Świerka, lidera tego ugrupowania, ta nuta zabrzmiała wyjątkowo fałszywie.

W poprzednich kadencjach, jako resortowy wiceprezydent odpowiedzialny, m.in. za zdrowie, w sprawie „Kaliny” nie zrobił nic, zamiatając problem trującego stawu pod dywan swojego gabinetu. Poza tym, straszenie mieszkańców chorobami jest niedającą się niczym usprawiedliwić manipulacją, skrojoną na polityczny, a konkretnie wyborczy efekt. Jedną z rzeczy, które wykonawca „Kaliny” robił akurat prawidłowo i rzetelnie były pomiary stężenia trujących substancji w powietrzu. Zawsze wychodziły pozytywne wyniki. Poza tym miasto uruchomiło, niezależny monitoring jakości powietrza, firmowany przez Instytut Medycyny Pracy i Zdrowia Środowiskowego w Sosnowcu. Dodatkowe badania zlecono także Głównemu Instytutowi Górnictwa. W przyszłym roku staw zostanie oczyszczony i przestanie śmierdzieć. Smród po politycznej awanturze z „Kaliną” w tle będzie unosił się nad miastem znacznie dłużej.

Jerzy Filar

Adam Zdziebło, wiceminister Infrastruktury i Rozwoju:
- Ten projekt jest nietypowy, wyjątkowy, jedyny tego rodzaju w Polsce. Bardzo ściśle współpracujemy z beneficjentami, którzy podjęli to wyzwanie, aby wykorzystać fundusze europejskie, choć wcale nie jest to takie proste. To jest bardzo trudny, żmudny i skomplikowany proces, związany z przygotowaniem projektu, prowadzeniem inwestycji i jej rozliczeniem. I jeżeli tylko beneficjent prosi o pomoc, to my zawsze służymy naszym wsparciem i doświadczeniem eksperckim. Generalna zasada wydatkowania pieniędzy europejskich jest taka, że one muszą być użyte do 2015 roku, dlatego jeżeli mówimy o wydłużeniu realizacji projektu rewitalizacji stawu „Kalina” to mamy na myśli grudzień przyszłego roku.

Janusz Ostapiuk, wiceminister Środowiska:
- Wsparcie ze strony ministerstwa będzie takie, jak jest określone w umowie między prezydentem miasta a instytucją wdrażającą projekt. W związku z przerwaniem prac, nastąpi konieczność modyfikacji harmonogramu oraz rozwiązań technicznych i technologicznych, a także modyfikacja umowy. Z naszej strony nie będzie żadnego sprzeciwu, oczywiście z zachowaniem reguł związanych z kończącą się perspektywą finansową programu Infrastruktura i Środowisko.

KOMENTARZ
W biznesie, podobnie jak w życiu i w polityce, obowiązuje zasada: widziały gały, co brały. Jeżeli wykonawca narzeka teraz, że sobie nie poradził, bo czegoś wcześniej nie wiedział, to wystawia sobie, jak najgorszą opinię. Kto teraz weźmie tę firmę do poważnej roboty? Każdy przetarg realizowany z publicznych pieniędzy, jest dokładnie opisany. Tam nic się nie dzieje na słowo honoru. Startujących w przetargach denerwuje liczba załączników, specyfikacji, warunków itd. Taką biurokrację lubią urzędnicy, a nie znoszą przedsiębiorcy. Ale akurat w przypadku takiego przetargu, jak „Kalina”, im więcej biurokracji, tym lepiej. Kasę daje na tę inwestycję Unia Europejska, a wydatków pilnuje Wojewódzki Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. Z tą instytucją nie ma żartów. Wykonawca, który winą chce obarczyć urząd miasta, tak naprawdę idzie na wojnę z Funduszem, za którym murem stoją ministerstwa, rząd i same instytucje Unii Europejskiej. Na razie, jedynym gremium, które bierze w obronę wykonawcę, który porzucił „Kalinę” jest część świętochłowickich radnych. No cóż…