To było dobre partnerstwo. Świętochłowice i Holandię łączyło wiele, dziś pozostała nazwa parku w Piaśnikach

Były takie lata w Świętochłowicach, że okresie świąt Bożego Narodzenia, czy Wielkanocy ilość aut na holenderskich „blachach” prześcigała się z tymi, na niemieckich rejestracjach. Był to wynik nieoficjalnej współpracy mieszkańców z Krajem Tulipanów. Poznajmy historię współpracy miasta Świętochłowice, z holenderskim Heiloo.

Heiloo

Wszystko zaczęło się od Wiesława Gwiżdża, długoletniego działacza, potem prezesa Polskiego Związku Katolicko-Społecznego, a także jednego z najbliższych współpracowników ks. bpa Herberta Bednorza. Był czas stanu wojennego, arcybiskup Bednorz, dzięki osobistym kontaktom, zainicjował akcję pomocy, w tym wyjazdów dzieci z potrzebujących rodzin z terenu Śląska do Holandii, Włoch i Republiki Federalnej Niemiec. Koordynatorem akcji ze strony polskiej został Polski Związek Katolicko-Społeczny (PZKS), z prezesem oddziału śląskiego Wiesławem Gwiżdżem. Niemal od razu zainteresowanie okazał też szef świętochłowickiego PZKS Franciszek Byczek, który pracował w tym czasie w Rejonowym Przedsiębiorstwie Remontowo-Budowlanym w Świętochłowicach przy ul. Plebiscytowej, które dla Holendrów (dzięki życzliwości dyrektora RPRB Tadeusza Twardocha) stało się swoistą bazą.

To była ogromna akcja pomocowa

Akcja zataczała coraz szersze kręgi i w miarę upływu lat obejmowała wciąż większą liczbę wyjeżdżających dzieci. Szczególny wymiar nabrała współpraca z Holandią. W latach 80. na zaproszenie i koszt holenderskiej organizacji charytatywnej Pax Kinderhulp kilkaset dzieci z najuboższych rodzin i Domów Dziecka wyjeżdżało latem na trzytygodniowe turnusy kolonii charytatywnych do tego państwa. Priorytet miały dzieci z rodzin ubogich, dzieci z dysfunkcjami, jednak duży procent stanowiły dzieci z przeciętnych świętochłowickich rodzin, w tym (co oczywiste) pracowników z Rejonowego Przedsiębiorstwa Remontowo-Budowlanego, gdzie akcja współpracy się skupiała. Wnioski rozpatrywano w katowickim prywatnym mieszkaniu udostępnionym dla potrzeb PZKS. Organizacją transportu zajmowali się Holendrzy wspólnie z PZKS. W Zeszycie 12 „Świętochłowic i świętochłowiczan” czytamy: „Początkowo korzystano z pociągów, później z holenderskich firm przewozowych dysponujących komfortowymi autobusami.

Opiekunem mógł być czynny nauczyciel lub osoba posiadająca zaświadczenie o ukończeniu kursu opiekuna kolonijnego. Istotnym wymogiem była znajomość języka angielskiego lub niemieckiego. Opiekun grupy otrzymywał tzw. paszport zbiorowy, czyli dokument wystawiony na niego i zawierający wykaz dzieci z grupy (zwykle kilkanaście osób). Paszport ważny był tylko na czas wyjazdu, po powrocie podlegał zwrotowi. Dzieci musiały mieć aktualną legitymację szkolną, gdyż na przejściu granicznym skrupulatnie sprawdzano tożsamość, zestawiając te dwa dokumenty. W Holandii dzieci trafiały do rodzin (później także do sporadycznie tworzonych ośrodków kolonijnych). W Holandii dzieci fascynowało wszystko: kolorowe reklamy na ulicach, w gazetach, wieloprogramowa telewizja, programy muzyczne, no i pełne półki kusząco opakowanych towarów. Nawiązywano przyjaźnie, które owocowały również przysyłanymi później do kraju darami, głównie na Boże Narodzenie i Wielkanoc.

Świętochłowice szokiem kulturowym?

Rozpoczęły się też indywidualne przyjazdy Holendrów do Świętochłowic, gdyż w ten sposób chciano kontynuować znajomości. Każdorazowo przyjeżdżających musiano meldować w odpowiednim biurze magistratu. Nie można pominąć tu swoistego szoku kulturowego. Zdecydowana większość świętochłowiczan dysponowała małymi mieszkaniami, były też rodziny, gdzie ubikacje były w sieni lub na podwórku. Inne były też nawyki kulinarne. Od początku akcji po stronie holenderskiej działała m.in. Riet Berting van Meer, która ze swoim mężem zajmowała się zbiórką odzieży, organizacją przydzielania przyjeżdżających dzieci do holenderskich rodzin.” We wspomnieniach Berting pisała: „Było wiele niepotrzebnych papierków utrudniających akcję. Np. odzież używana musiała być segregowana: swetry męskie oddzielnie, osobno damskie, podobnie bluzki i tak dalej.

Wszystkie ubrania musiały mieć zaświadczenie od lekarza, które poświadczało, że były dezynfekowane. Z kolei darowanie używanych zabawek zostało zakazane w latach dziewięćdziesiątych. Przed odejściem transportu wszystkie dokumenty trafiały do ambasady. Fundacja dawała numer na każdą skrzynkę, opakowanie. Nie było to łatwe zadanie. Każdy arkusz musiał być podpisany przez prezesa, skarbnika i sekretarza oraz opieczętowany przez Fundację”.

Przejazdowe przygody

W późniejszym czasie w Polsce większą rolę w akcji odgrywało Towarzystwo Przyjaciół Dzieci (TPD), gdzie również trafiały dary, były typowane dzieci do wyjazdów. Riet wspomina, że zawsze dużym problemem był przejazd przez Niemiecką Republikę Demokratyczną (NRD). Tu „należało opłacić wizę tranzytową i nie można było zatrzymywać się w dowolnym miejscu, tylko na specjalnych parkingach. Niespodzianki czekały też na polskiej granicy, gdzie mimo dokumentów poświadczonych przez ambasadę zwykle czegoś brakowało, a celnicy twierdzili, że Haga jest daleko, a prawa ustanawiają tutaj sami. (…) Na samym początku (lata 1982–1984) wszystkie ciężarówki rozpakowywane były przez żołnierzy. Były sytuacje wypakowywania wszystkiego, opakowanie po opakowaniu (także przy minus 17 stopniach Celsjusza). Trwało to czasami 7 albo 8 godzin. (…) Raz zdarzyło nam się (z powodu tego, że nie zgadzała się ilość bodaj mydła), że jadąc z darami na Boże Narodzenie musieliśmy zostawić cały transport na granicy, a odebraliśmy go dopiero po dwóch tygodniach”.

Pierwsza grupa wyjechała w marcu 1982 roku. Dzieci przybyły do Nijmegen i okolic tego miasta. Berting oceniała to jako ogromny sukces i podkreślała, że dzieci pochodziły z najbardziej zanieczyszczonych regionów przemysłowych w Polsce oraz z rodzin wielodzietnych. Podkreśla również, że był to czas sprzedaży „kartkowej” w Polsce. Artykuły były do tego drogie i trudno dostępne. Pisze: „dla dzieci były to wspaniałe wakacje. Niektóre pierwszy raz mogły zobaczyć sklepy pełne jedzenia i innych dóbr”. Dodatkowo zorganizowano im kilka wycieczek. Dzieci z Polski szybko zżywały się z holenderskimi rówieśnikami, a z czasem przyjaźnie przeradzały się nawet w głębsze uczucia, wieńczone po latach małżeństwem.

Podwaliny pod ścisłą współpracę miast

Holenderska organizacja pomocy Polencomité Didam, założona w 1984 r., ze względów prawnych przekształciła się w 2003 r. w Fundację Een Hart voor Polen Nederland („Serce dla Polski z Holandii”). Jej misją było głównie pomaganie dzieciom i ludziom starszym w Polsce. Liderzy tej organizacji, małżonkowie Berting, za swoją działalność zostali uhonorowani Orderem Uśmiechu (podobnie, jak jeden z głównych sponsorów Will Stevens) oraz wyróżnieniami „Przyjaciela Dziecka”. Potem z Fundacją aktywnie współpracowała radna z Lipin Urszula Owoc-Kania. Pomoc nabrała rozmachu i rozszerzała się o kierowanie dzieci upośledzonych umysłowo oraz osób w podeszłym wieku na turnusy rehabilitacyjne. Zaczęto też do Polski przesyłać wózki inwalidzkie, meble szpitalne, sprzęt rehabilitacyjny. Holenderskie firmy i klasztory były głównymi sponsorami. Wielką popularnością w Polsce i Świętochłowicach cieszyły się wizyty grudniowe, kiedy to św. Mikołaj (w towarzystwie Czarnego Piotra) rozdawał prezenty dzieciom. W 1985 r. ruszyły do Polski konwoje w ramach akcji „Pomóż Polakom przetrwać zimę”. Transport dotarł też do Świętochłowic, a był z Heiloo. Z czasem współpraca miast zacieśniała się, powstała Fundacja Stichting Stedenband Heiloo – Świętochłowice, która wspierała te dwie gminy w wymianie sportowej i kulturalnej.

Towarzystwo Przyjaciół Heiloo

Tak więc Świętochłowice przede wszystkim dzięki bardzo silnemu zaangażowaniu Franciszka Byczka były w latach 80. jednym z głównych miast współpracujących z Holandią. Dlatego też w roku 1991 władze Świętochłowic zawarły porozumienie o współpracy z Heiloo w dziedzinach: gospodarka komunalna, ochrona środowiska, kultura, sport, oświata, ochrona zdrowia, opieka społeczna. Już w roku następnym odbył się we wrześniu Tydzień Kultury Holenderskiej, a w roku 1993 (26 stycznia) zostało zarejestrowane Towarzystwo Przyjaciół Heiloo. Pierwszym przewodniczącym został Janusz Kalafarski (1992–1994) Następnie przewodniczącymi byli: Marek Pawłowski (1994–1996), Zofia Pogoda (1996–2000), Piotr Gruszka (2000–2004) i ponownie Zofia Pogoda (2004 do nadal). Na przestrzeni lat współpraca obu miast może pochwalić się okresami wzlotów, ale też stagnacji. Akcjami, które cieszyły się uznaniem społecznym i takimi „mniej popularnymi”. Na pewno Świętochłowice wciąż są beneficjentem konkretnej pomocy ze strony Holendrów. Np. dzięki pomocy Heiloo zalesiono teren osiedla „Na Wzgórzu”, wielu szkołom przekazano meble i sprzęt komputerowy. Sprzęt rehabilitacyjny otrzymał „Dom Złotej Jesieni”, wsparto finansowo zakup sprzętu dla oddziału ginekologicznego miejscowego szpitala.

Spacerując teraz po Parku Przyjaciół Heiloo w Piaśnikach pomyślmy o genezie tej nazwy, bo przecież niewielu zadaje sobie pytanie, jak doszło do jej nadania.

(map)